Moja przygoda z bieganiem zaczęła się w marcu 2014 roku. Pierwsze kilometry pokonywałam na lubartowskim Orliku. Co mnie skłoniło? Chyba jak każdą kobietę – chęć zrzucenia zbędnych kilogramów.
Z czasem bieganie stało się pewnego rodzaju pasją i sposobem spędzania późnowieczornych godzin.
Kółka na Orliku kręciłam do mojego pierwszego publicznego biegu jakim był II bieg Pokój i Dobro. Potem zaczęłam biegać w tzw. terenie. Kilometry mijały szybciej, bardziej atrakcyjnie i mniej monotonnie. Atmosfera podczas biegu Pokój i Dobro bardzo mi się spodobała. Uczucia i emocje, jakie towarzyszyły mi podczas biegu, pamiętam do dziś. Są niezapomniane. Potem były kolejne starty i kolejne emocje.
Sama myśl o przebiegnięciu maratonu zrodziła się mniej więcej po około roku mojego biegania. Początkowo były to jedynie „ciche” rozmowy z mężem typu: a może by…….. a może kiedyś……, ale raczej nie były to poważne plany na przyszłość.
Zaczęłam poznawać lubartowskie środowisko biegaczy. Przebywanie w towarzystwie innych biegających osób i rozmowy z nimi spowodowało, że rosła we mnie coraz większa chęć zmierzenia się z królewskim dystansem. Lubartowskie media co chwilę donosiły o sukcesach lubartowskich biegaczy, co rozbudzało mój coraz większy apetyt na maraton.
Dla sprawdzenia swoich sił i możliwości zaczęłam startować w półmaratonach. Każdy kolejny ukończony zbliżał mnie do podjęcia tej ostatecznej decyzji.
Kiedy zapisywałam się na maraton, to nie myślałam o jakiejkolwiek życiówce. Mój cel był jeden – dotrzeć do mety i minąć jej linię w jednym kawałku i na własnych nogach.
Moje treningi odbywały się spontanicznie. Trudno bowiem o regularne i systematyczne bieganie mając rodzinę i wiele różnych spraw do ogarnięcia. Starałam się jednak jak najczęściej wychodzić z domu i pobiegać cokolwiek. Bez wsparcia męża nie byłoby nawet tego „cokolwiek”. Zawsze mnie wspierał i motywował do biegania.
Mniej więcej w lipcu, czyli ok. 2 miesiące przez Lubartowskim Półmaratonem :”Bez granic”, rozpoczęły się wspólne treningi z Violą i Grzegorzem. Rady Lubartowskich Mistrzów i udział w treningach pozwoliły mi nieco bardziej poznać i zrozumieć zasady jakimi powinnam się kierować, przygotowując się do ważnych startów.
Nadszedł 29 września 2015 roku, godzina 9:00.
Linię startu Maratonu Warszawskiego przekroczyłam wspólnie z Arturem i Arkiem. To między innymi za ich namowom i przekonywującymi argumentami zapisałam się na maraton.
Pierwsze kilometry biegliśmy razem. Tempo było spokojne. Artur co chwilę upominał: wolniej Monika, wolniej! ……bo na początku to jakoś tak nogi same szybciej biegły.
W momentach słabości i lekkiego kryzysu wspomagałam się żelami i bananami. Za radą znajomych maratończyków często piłam wodę, aby nie dopuścić do odwodnienia. Ich rady bardzo wzięłam sobie do serca i starałam się je realizować w trakcie biegu. „Nie dopuścić do odwodnienia” – słowa Małgosi. „Jeść żel, czy cokolwiek innego, jak tylko poczujemy lekki głód” – słowa Violi. „Nie dopuścić do uczucia pragnienia” – kolejne słowa Violi.
I tak pokonywałam kolejne kilometry w przemiłym towarzystwie kolegów: Arka i Artura, kibiców na trasie, świetnie przygotowanych punktów kibicowania, innych uczestników maratonu i słowach wsparcia od Małgosi na endomondo.
W okolicach 21-go kilometra Artur postanowił przyspieszyć – taką miał strategię
Delikatne podbiegi zaczęły urastać niemal do rangi gór i ich pokonanie zaczęło mi sprawiać coraz większą trudność. Momentami bieg przechodził w marszobieg ……ale potem było przecież z górki. Razem z Arkiem minęliśmy 32-gi kilometr – to już rozgrzewka się skończyła, teraz zaczyna się bieg – powiedziałam do kolegi.
Do 32-go kilometra nie myślałam o mecie. Startowałam z myślą, żeby poprostu biec przed siebie, wolno i spokojnie, w miarę równym tempem, aby do przodu. Dopiero po przekroczeniu 32-go kilometra zaczęłam myśleć o mecie, i o tym że to jeszcze tylko dycha z biegu Pokój i Dobro, że to jeszcze tylko dycha z Czterech Dych do Maratonu, że to jeszcze tylko dwa okrążenia naszej lubartowskiej „gazowni”…..i tak rozmawiałam sama ze sobą, ……..a Małgoś nie odpuszczała i ciągle wspierała i kibicowała na endomondo: „Brawo Monia”, „Już niedaleko”, „Run, run, run”.
Minęłam 35-y kilometr, 36-y……40-y…….Kibiców było coraz więcej i więcej, a także maratończyków, którzy już ukończyli swój bieg. Minęłam tabliczkę: „800m meta”, „600m meta”, „400m ogień” ……pokonałam ostatnie metry…..ostatnią prostą i …..metę na Stadionie Narodowym ……a tam dookoła tłum ludzi, prowadzący, który witał kolejnych maratończyków przekraczających linię mety…..dostałam medal, wodę, izotonik…..zadzwoniłam do męża, od którego usłyszałam słowa gratulacji i od razu podał mi mój czas netto, ponieważ śledził wyniki online……wysłałam sms-a do Marcina z krótką informacją, że właśnie przekroczyłam metę ……spotkałam Artura, który przywitał mnie z uśmiechem i gratulacjami…….chwilę później dołączył do nas Arek.
I tak oto dołączyłam do grona naszych Maratończyków, tj. Małgosi, Irka, Marcina, Artura, Arka i wielu innych……..A co dalej? Hm……Jest grono ultramaratończyków
Monika Danił